PASJA TWORZENIA
- rozmowa z Jarosławem Gajdą, właścicielem Piekarni Cukierni Gajda
W pańskiej piekarni na osiedlu Południe nad wejściem widnieje napis „Jarosław Gajda 1993". Ale pana przygoda z piekarnictwem rozpoczęła się o wiele wcześniej, dzięki dziadkowi Władysławowi...
Data, o której mówimy, upamiętnia otwarcie nowego zakładu, ale historia związana z piekarstwem w naszej rodzinie sięga czasów przedwojennych. Dzisiaj w Radomiu funkcjonują trzy samodzielnie działające piekarnie braci Gajdów: Marcina przy ulicy Mazowieckiej, Marka przy ulicy Posłów Greckich oraz moja przy ulicy Czarnoleskiej. A wszystko zaczęło się od dziadka Władysława, który był prawdopodobnie pierwszym piekarzem w rodzinie. Urodził się w 1910 roku i już w latach 30. XX w., wraz ze swoim bratem, prowadził piekarnię w Radzanowie. Tam zastała ich wojna.
Był to trudny okres dla piekarzy w całym kraju. Większość z nich radziła sobie tylko dzięki ryzykownej sprzedaży zakazanego białego pieczywa.
Tak samo radził sobie mój dziadek. Piekarnia miała charakter rodzinny, w którym pomagało jego trzech synów: Zdzisław, Kazimierz, a także mój ojciec, Henryk. Synowie nosili przez lasy biały chleb na targowiska do Radomia. Tata miał wtedy około 8-10 lat. Ta sprzedaż była bardzo opłacalna, ale przypominała późniejsze lata PRL-u, gdy po targu chodziła handlarka i szeptała „Cielęcina, cielęcina..."
Po wojnie pański dziadek wraz z rodziną przeprowadził się do Radomia...
Dziadek
chciał polepszyć sytuację rodziny, stąd decyzja o przeprowadzce
do Radomia w 1945 roku. Zamieszkali przy ulicy Żeromskiego 7.
Pierwsza piekarnia w jakiej pracował mieściła się przy
Żeromskiego 3.
W 1948 roku pana dziadek wszedł w słynną spółkę z panem Marianem Pastuszką i uruchomili piekarnię, która mieściła się na rogu ulicy Słowackiego i Złotej, dzierżawiąc ją od Fogla...
Były to lata bardzo dobrej współpracy. Z bankrutującego zakładu stworzyli dobrze prosperującą firmę. W 1957 roku pan Pastuszka kupił piekarnię przy dzisiejszej ulicy Okulickiego 40. Kilka lat później mój dziadek wybudował własną przy Mazowieckiej 4 na osiedlu Idalin w Radomiu. Po odejściu Pastuszki, do spółki z Władysławem Gajdą doszedł Ziemowit Fogiel, i ta współpraca trwała przez kolejne lata. W sumie dziadek prowadził piekarnię na Słowackiego prawie osiemnaście lat, a jego kunszt docenili klienci. W 1969 roku dziadek uruchomił produkcję w zakładzie przy ulicy Mazowieckiej.
Pan był wtedy dzieckiem. Jakie ma pan wspomnienia dotyczące pracy dziadka w piekarni na Złotej?
Dziadkowi
w pracy sporadycznie pomagał mój ojciec, który zabierał mnie ze
sobą. Piekarnia była malutka, w ścianie wykuta była wnęka, by
piecowy mógł pracować łopatą. Pamiętam stosy drewna, którym
paliło się w piecu i umorusanych piekarzy, którzy wygarniali
popiół. To była naprawdę ciężka praca. Z najmłodszych lat
pamiętam, że uwielbiałem zapieczoną kruszonkę. Gdy miałem 6-7
lat obserwowałem jak ojciec robił bułki łupane. Wynoszono je na
zewnątrz, żeby oskórzały, czyli pod wpływem wiatru pokryły się
cieniutką skórką...
Nie są to jednak pana jedyne wspomnienia związane z piekarnictwem z tamtego okresu. Pański drugi dziadek był przecież młynarzem.
Mój drugi dziadek, Franciszek Rdzanek, posiadał młyn-wiatrak w Mokrzcu, nieopodal Potworowa. Uruchomił go w 1910 roku mając zaledwie 32 lata. Kiedy niedawno zastanawiałem się skąd, w tak młodym wieku, miał pieniądze, by postawić wiatrak, mama powiedziała mi, że jego ojciec prowadził cukiernię przy ulicy Żeromskiego w Radomiu! Do tej pory nie miałem o tym pojęcia. Tak wpadłem na pomysł, by zebrać „opowieści piekarskie", by ocalić od zapomnienia historie związane z piekarskimi rodzinami.
Z dzieciństwa zostały mi także wspomnienia majówek, na które rodzice umawiali się na wsi. Byli muzykalną rodziną, lubili się bawić; stryj Lech był perkusistą, a stryj Kazimierz akordeonistą. Wchodził na wiatrak i grał, a wszyscy tańczyli na bosaka, śmiech i gwar przyciągał wiele osób.
Gdy wysiadaliśmy na przystanku PKS-u w Potworowie trzy kilometry szliśmy pieszo do Mokrzca. Po dojściu do drewnianego mostku widać już było wiatrak, wówczas wraz z siostrą Basią i bratem Markiem pytaliśmy się: „Mamo, mamo! Możemy?" Ona nam pozwalała i wtedy biegliśmy co sił przez pola do babci, bo już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Wiatrak spełniał więc podobną funkcję jak Pałac Kultury w Warszawie. Do dziś mam wielki sentyment do tamtych czasów...
A co się stało z wiatrakiem?
Dziadek
Franciszek zmarł w listopadzie 1945 roku, ale mielenie zboża
odbywało się jeszcze do początku lat 60. Młyn prowadziła babcia
Julianna, córka Józefa Krzemińskiego, wójta Potworowa w latach
1902-1904. Szkoda, że nie skorzystała z propozycji zakupu wiatraka
przez skansen. Odmówiła, tłumacząc że jest to jej pamiątka po
mężu. Niestety wiatrak był wykonany z dobrej jakości drewna i
kiedy rodzina budowała stodołę został on rozebrany na deski. Dziś
zostały po nim tylko kamienie...
A jak wyglądały pańskie początki w zawodzie?
Kiedy miałem 9 lat, dziadek przeniósł zakład na Idalin. Zacząłem wtedy pomagać na placu budowy. Nie robiłem nic szczególnego -- prace porządkowe. Dziadek tę pracę mi wynagrodził, co zrobiło na mnie duże wrażenie, że jako dziewięciolatek mogę już coś zarobić. Kiedy miałem około 15 lat, zacząłem regularnie jeździć w każdy piątek, by pomagać przy produkcji na sobotę. Wówczas chciałem zarobić sobie na dżinsy i na wakacje, a pracy w piekarni nie brałem na serio i nie wiązałem z nią przyszłości. Za uskładane pieniądze kupiłem sobie mój pierwszy pojazd; motocykl marki „Junak" z przyczepką! Tak rozpoczęła się moja przygoda z motoryzacją...
Dla tej pasji wybrał pan naukę w Zespole Szkół Samochodowych?
Tak, byłem i do dziś jestem miłośnikiem motoryzacji. Samochody to jedna z moich pasji, i tym chciałem się wtedy zajmować. Z drugiej strony, coraz śmielej zaczęła się budzić wówczas namiętność do rzeźby i rysunku. Na rozwijanie tych umiejętności poświęcałem każdą wolną chwilę. W piwnicy bloku zorganizowałem sobie „pracownię artystyczną". Niesamowicie pragnąłem coś tworzyć, stanowiło to dla mnie dużą wartość. Ta żywa wyobraźnia pozostała mi do dzisiaj.
Ale jednocześnie uczył się pan piekarskiego fachu pod okiem dziadka.
Swoją
karierę zawodową zawdzięczam rodzicom i dziadkom, a szczególnie
dziadkowi Władysławowi. Był on dla mnie przede wszystkim
autorytetem, od którego chętnie uczyłem się życiowej mądrości.
Pamiętam, jak w sobotę liczyliśmy pieniądze z utargu, a on
zapytał: „Czy wiesz czyje to pieniądze?" Z całą szczerością
odpowiedziałem: „Są to pieniądze dziadziusia". A on
odpowiedział: „Nie, są to pieniądze młynarza, elektrowni,
pracowników i państwa, a dopiero jak coś nam zostanie, wtedy to są
nasze pieniądze..." Takich i podobnych nauk było wiele, o czym
miałem się wkrótce przekonać. Obserwowałem jego pracowników.
Dużo nauczyłem się od Krzysztofa Orlika, którego do dzisiaj
uważam za znakomitego fachowca. Ale nie było „zmiłuj", naukę
zaczynałem od smarowania blach, noszenia mąki i wożenia węgla.
Jechałem
do piekarni w piątek po południu, pracowałem całą noc, a
następnie pierwszą „dwójką" jechałem do domu po książki,
by zdążyć do szkoły na ósmą. Potem jeszcze tylko siedem godzin
zajęć i miałem wolne. Jak przysnąłem na lekcji, to wolne miałem
trochę wcześniej...
A kiedy przyszła pora na pierwsze wypieki?
Piekarstwo mam zakodowane w genach, dlatego bardzo szybko nauczyłem się „werkować", czyli zaokrąglać chleb, „szlajfować", czyli zaokrąglać bułki i robić „lingi" na rogale czyli rozwałkowywać kęsy ciasta. Spodobała mi się praca w piekarni. Zawładnął mną zapach świeżego chleba. Ale pamiętam, że gdy po raz pierwszy chciałem uformować ciasto, za mocno włożyłem w nie ręce i wszystko zgniotłem. Formowanie ciasta wydaje się proste do momentu, kiedy samemu się nie spróbuje. Kiedy dziś moją piekarnię odwiedzają wycieczki szkolne, zawsze pokazuję jak uformować ciasto i proszę kogoś chętnego, by spróbował. Uczniowie podchodzą do tego z uśmiechem, pewni że to nic trudnego, tymczasem zazwyczaj im nie wychodzi. Wszystko jest kwestią wprawy...
Zapewne w czasach nauki u dziadka poznał pan ciemną stronę PRL-u, który nie dawał spokoju rzemieślnikom takim jak on.
Piekarze, podobnie jaki inni rzemieślnicy, musieli wtedy kryć się ze swoim stanem posiadania. Gdy podwoziłem dziadka do Urzędu Finansowego, zakładał on starą marynarkę spod której wystawały strzępy podszewki. Dziadek obcinał je, zwracając się do mnie: „Jak będziesz kiedyś prowadził piekarnię, nie będzie cię stać na nową marynarkę". Był to z jego strony prosty wybieg, by urzędnik nie pomyślał, że dziadkowi dobrze się powodzi. W tamtych czasach nie można było pojechać do urzędu dużym fiatem i w nowym garniturze. „Prywaciarze", jak ich wszyscy nazywali, bali się „domiarów", samowola urzędnika w ustalaniu podatków była duża...
Po zrobieniu matury był pan także czeladnikiem. Jaką decyzję dotyczącą przyszłości pan podjął?
Marzyłem o studiach artystycznych, dlatego złożyłem swoje prace do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Gdy się dziadek o tym dowiedział, zadzwonił do mojej mamy i przekonywał, że ma dla mnie lepsze plany związane z piekarnią. Była to dość kusząca propozycja, biorąc pod uwagę, że nie byliśmy zbyt zamożni. Problem polegał jednak na tym, że dziadek nie mógł się zdecydować, by postawić „kropkę nad i" i wyznaczyć swojego następcę. Na braku decyzji ważył także fakt, że miał drugą żonę, która chciała, żeby to jej synowie przejęli piekarnię. Wobec braku konkretów, po kilku miesiącach odszedłem z piekarni i zatrudniłem się w Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego. Była to praca zgodna z moim wykształceniem, tam zdobyłem doświadczenie zawodowe, poznałem miłych ludzi, a także najważniejszą dla mnie osobę, moją przyszłą żonę. Ponieważ nie podjąłem studiów, trafiłem do wojska. Po służbie, w 1981 roku, zostałem zaproszony na kolejną rozmowę do dziadka. Pojechałem z ojcem i spytałem wprost, czy dziadek coś zdecydował w mojej sprawie. Tymczasem on, jako człowiek surowy i pryncypialny, odpowiedział mi słowami, które pamiętam do dziś: „A co ty byś od razu chciał czołg, samolot, helikopter?!" Zamurowało mnie, przecież chodziło mi tylko o to, żeby nie być szaraczkiem, a tu ...kolejna lekcja. To mnie bardzo zasmuciło, podziękowałem i wyszedłem ze ściśniętym sercem. Powiedziałem sobie: „Koniec z piekarnią!"
Takiej odpowiedzi z pewnością pan się nie spodziewał. Ale co skłoniło pana do zmiany postanowienia?
Może
to zabawne, ale... decyzja dziadka. Podjął ją dwa lata później,
po śmierci drugiej żony. Złożył mi propozycję przystąpienia do
spółki. Razem z jego najmłodszym synem, Lechem, dołączyliśmy do
firmy, którą prowadził z Krzyśkiem Orlikiem. Pracowałem wtedy w
piekarni na wszystkich frontach -- zajmowałem się niemal
wszystkim, od produkcji, po zaopatrzenie i prowadzenie Księgi
Wypieku.
Jak długo trwała spółka czterech panów?
W 1985 roku dziadek zmarł. Odszedł Krzysztof Orlik, który wydzierżawił piekarnię w Głowaczowie. W firmie zostałem tylko ja ze stryjem, którego naprawdę lubiłem. Mieliśmy podobne poczucie humoru. Byłem młody, ale miałem swoją wizję rozwoju, co niestety nie spotkało się ze zrozumieniem. W wyniku nieporozumień, niespełna rok później, zmuszony byłem odejść.
Zmienił pan piekarnię?
Nie,
przez osiem miesięcy byłem bezrobotny. W tym czasie miałem już
własną rodzinę; córkę i właśnie urodził mi się syn. Ewa,
moja żona, nie pracowała. To był trudny okres w naszym życiu.
Wspieraliśmy się i tylko dzięki bliskości uczuć udało się nam
go przetrwać. Jako młody mąż i ojciec zmieniłem swoje priorytety
życiowe. Nie poddałem się. Pracowałem u szwagra w warsztacie
samochodowym, u teścia w zakładzie szklarskim, jeździłem także
ciężarówką. Wreszcie mój kolega z podwórka, Irek Włodarczyk,
zatrudnił mnie do pracy na stacji benzynowej. Do dzisiaj jestem mu
za to niezmiernie wdzięczny. W 1988 roku, kończąc zmianę na
CPN-ie, natknąłem się na ogłoszenie: „Wydzierżawię piekarnię,
Nowogrodzka 8". Zadzwoniłem do Krzysia Orlika. Zaproponowałem mu
spółkę, a on się zgodził. Piekarnię na Nowogrodzkiej prowadzili
państwo Głogowscy, których znałem od dziecka. Szybko podpisaliśmy
umowę i zaczęliśmy działać. Podzieliliśmy się zadaniami --
Krzysztof odpowiadał za produkcję, a ja za rozwożenie pieczywa,
prowadzenie biura i dyżury weekendowe.
Pana ambicją już wtedy było otworzenie własnej piekarni. Kiedy kupił pan plac na Południu?
W 1989 roku zmieniła się optyka władzy, która, widząc braki na rynku, zachęcała rzemieślników - dawnych prywaciarzy, do podejmowania działalności gospodarczej, obiecując jednocześnie miejskie działki na preferencyjnych warunkach. Na fali tych deklaracji złożyłem podanie do Urzędu Miasta, prosząc o działkę na nowo budowanych osiedlach. Otrzymałem wskazanie lokalizacyjne przy ulicy Czarnoleskiej na osiedlu Południe, ale podano mi cenę, jak na tamte czasy wprost niebotyczną - sto milionów złotych. Urzędnik podpowiadał pisanie podania o rezygnację. Powiedziałem, że jeszcze się zastanowię. Pojechałem po poradę do teścia. On zapoznany ze sprawą, od razu powiedział „Bierzemy!" Zaproponował rozwiązanie: ja miałem wyłożyć 1/3 kwoty, on 1/3 kwoty i 1/3 siostra mojej żony wraz z mężem w ramach spłaty naszej części domku jednorodzinnego, w którym wspólnie mieszkaliśmy. Dlatego, projektując piekarnię, musiałem przewidzieć także część mieszkalną.
Kiedy rozpoczął pan działalność jako Jarosław Gajda?
Tak
naprawdę to w 1990 roku, ale wcale nie na Południu. W 1987 roku
zdobyłem dyplom mistrzowski i szukałem piekarni pod dzierżawę.
Zdecydował
przypadek. Skontaktowałem
się z Panią Marią Grzędowicz, która prowadziła słynną
piekarnię przy ulicy 1 Maja 37, (obecnie 25 Czerwca). Niestety nie
udało mi się zrealizować planów, ponieważ Pani Maria w 1987 roku
zmarła.
Kiedy
z Łodzi przyjechała jej siostra, Pani Alicja Rabęcka, na nowo
podjąłem rozmowy. Niestety, podała mi zaporową cenę dzierżawy,
więc zrezygnowałem. Dwa lata później, już po zakupie placu na
Południu, przypadkowo ją spotkałem. Tym razem to ona złożyła mi
propozycję dzierżawy i to na dużo lepszych warunkach. Przyjąłem
ją i 1 marca 1990 roku wyszedł pierwszy chleb z pieczątką
„Jarosław Gajda i S-ka". W spółce oczywiście była Pani
Alicja.
Był to bardzo dobry okres dla radomskiego piekarnictwa. Jak rozwijała się pańska działalność?
Fantastycznie!
Był to w naszym kraju czas zmiany ustrojowej, obudziła się
przedsiębiorczość Polaków, powstawały drobne sklepiki spożywcze,
a każdy z nich potrzebował pieczywa. Piekarze dokonali ekspansji na
miasto, PSS stracił monopol. W mojej piekarni produkcja rosła tak
dynamicznie, że z miesiąca na miesiąc zwiększałem zatrudnienie.
W końcu utworzyłem drugą zmianę. W tym czasie miałem około 20
ajentów oraz punkt na 25 Czerwca i drugi na Borkach, gdzie w samą
sobotę sprzedawałem tysiąc czterysta bochenków chleba.
Dzięki temu sukcesowi zyskał pan środki na budowę zakładu na Południu i na jego wyposażenie.
To był bardzo dobry okres dla przedsiębiorczości, otaczała nas nowa rzeczywistość, wspaniały klimat społeczny. Lech Wałęsa namawiał rodaków, by brali sprawy we własne ręce. Wystarczyło uruchomić wyobraźnię, chociaż, jak to w życiu bywa, problemów też nie brakowało. Największy miałem ze zdobyciem kredytu na wyposażenie piekarni. Pod koniec 1992 roku budynek piekarni był już prawie gotowy. Brakowało tylko urządzeń piekarniczych. Wybrałem się na największe targi maszyn piekarniczych do Paryża. Pojechałem i ku mojemu zdziwieniu nigdzie nie natknąłem się na piec „mechanik". Moim oczom tymczasem ukazał się nowoczesny sprzęt, jakiego do tej pory nie widziałem. To był szok. Stało się dla mnie jasne, że świat poszedł do przodu i to znacznie, a polskie piekarstwo - spadek z zeszłej epoki - już nie pasowało do nowych realiów. W wyobraźni widziałem nowoczesne wyposażenie piekarni. Musiałem tylko znaleźć bank, który udzieliłby mi kredytu na zakup maszyn. Niestety wszędzie proponowano mi oprocentowanie ponad... 40%. Zrezygnowany pomyślałem, że nici z piekarni, zostanie mi tylko pusta hala. Jednak cuda się zdarzają, gdyż w tym czasie przyjechał do mnie przedstawiciel firmy IBIS z Bydgoszczy i zaoferował leasing kapitałowy na niesamowicie korzystnych warunkach. Nie mogłem wprost w nie uwierzyć. Okazało się, że Kanadyjczyk, który niedawno wykupił fabrykę, dawny Spomasz, pomagał kredytować sprzedaż. Oczywiście ryzykowałem, biorąc tak duży kredyt, ale skorzystałem z tej złotej okazji i wziąłem całą nowoczesną linię produkcyjną. To była prawdziwie innowacyjna technologia. Byłem usatysfakcjonowany, miałem najnowocześniejszą piekarnię w Radomiu. W nowym zakładzie ruszyłem z produkcją 7 sierpnia 1993 roku.
Te nowe maszyny sprawiły, że chleb „od Gajdy" był o niebo lepszy, niż ten wypiekany w piecach starego typu. Na czym polegał sekret?
Jak
zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Piec starego typu jest o wiele
bardziej energochłonny i pracochłonny. Chleb jest przerzucany z
jednej komory do drugiej, natomiast w nowoczesnym piecu ludzki
wysiłek jest zminimalizowany. Chleb piecze się bez przerzucania 45
minut, dzięki czemu może pięknie wyrosnąć. Wkrótce po zakupie
maszyn, do mojego zakładu zaczęli przyjeżdżać piekarze z całego
miasta, by zobaczyć innowacyjny piec. Dzieliłem się swoim
sukcesem, byłem bardzo otwarty i objaśniałem kolegom na czym
polega nowa technologia. W naszym środowisku panowała wówczas
zdrowa atmosfera, chęć budowania. Myśleliśmy o współpracy.
Zaowocowało to tym, że od 1999 roku wspólnie zaczęliśmy
organizować Święto Chleba, które po latach doczekało się miana
jednego z największych w Polsce.
Zakład „Jarosław Gajda" to połączenie piekarni i cukierni. Kiedy rozpoczął pan działalność cukierniczą?
Miałem duży osobisty udział w tym fakcie, a to z powodu, że jestem łasuchem i lubię „coś na słodko". Właściwie od początku pracy na Południu rozpocząłem produkcję ciast. Sklep przy piekarni był czynny również w weekendy, w niedzielę przychodzili klienci i pytali o ciasto. Więc zaczęliśmy piec serniki i makowce na sobotę i niedzielę. Ale klienci zaczęli pytać już w piątek, więc podjęliśmy produkcję już na piątek, a w końcu na cały tydzień. Po prostu odpowiadaliśmy na potrzeby rynku. Właściwie teraz, po dwudziestu latach, sam siebie uważam za cukiernika. Produkujemy ciasta, które znajdują wielu nabywców. To także zasługa mojej Mamy Ireny, która potrafi nie tylko upiec najlepszy placek drożdżowy, ale i przyjechać do firmy, by przekazać swoją wiedzę moim pracownikom.[...]
Pomówmy o przyszłości firmy. Pana córka Agata jest lekarzem weterynarii, a syn Marcin jest czeladnikiem, ale studiuje psychologię. Czy to on miałby kiedyś zastąpić Jarosława Gajdę?
Rozmawiamy
o tym, ale przede wszystkim chcę, by moje dzieci najpierw
wykształciły się, znalazły dobrą pracę w swoim zawodzie,
zdobyły doświadczenie zawodowe. Dopiero potem, jeżeli będzie to
ich pragnieniem, mogą spróbować pracy w tym, niełatwym przecież,
zawodzie. Uważam, że dla każdego człowieka najważniejsze jest
życie w zgodzie ze samym sobą, spełnianie swoich marzeń. Bardzo
ważne jest też umieć żyć z klasą. Pewnych rzeczy już nie
zrobię, ale jestem dumny z tego, że udało mi się zrealizować
marzenie o humanistycznym rozwoju poprzez studia w Wyższej Szkole
Psychologii Społecznej w Warszawie. W życiu trzeba mieć pasję
oraz wizję tego, do czego dążymy, wiedzieć co chcemy osiągnąć.
To bardzo inspirujące. Czy dzieci biorą z pana przykład i są tym zainteresowane?
Syn ma uzdolnienia artystyczne oraz inne szerokie zainteresowania. W zeszłym roku na przykład zrobił kurs szybowcowy. W czasie wakacji oczywiście pomaga w firmie. Natomiast córka od dziecka wiedziała, że swoją drogę życiową zwiąże z weterynarią. To bardzo gospodarna dziewczyna i z tego powodu mogłaby być dobrą księgową. Wtedy oboje moich dzieci pracowałoby w rodzinnej firmie.
Tego by pan sobie życzył?
Myślę, że tego chcieliby wszyscy rodzice.
Więc również tego panu życzę i dziękuję za rozmowę.